Kanchanaburi – zapomniane atrakcje i wypadek na skuterze
Artykuł w skrócie:
- Szalony dojazd do Kanchanaburi
- Wat Ban Tham – daj się pożreć!
- Wat Tham Suea – ogromny posąg Buddy
- Giant Rain Tree – olbrzymie drzewo deszczowe
- Sai Yok Noi – rodzinny wodospad
- Nocny market w Kanchanaburi
- Wypadek na skuterze w Tajlandii
- Park Narodowy Erawan – turkusowe wodospady
Cofamy się do 16 września 2019 roku. Jaszczury udają się w kierunku następnego celu podróży. Jest nim Kanchanaburi – malownicza prowincja Tajlandii, która słynie głównie z mostu na rzece Kwai, kolei śmierci i wodospadów Erawan. Mało który turysta zagłębia się jednak bardziej w to co może zaoferować mu ten zapomniany rejon. Gdy jednak zaciekawimy się bardziej i zrobimy mały research dowiemy się, że Kanchanaburi potrafi wciągnąć na długie tygodnie. Zobaczcie razem z nami jakie atrakcje można tam znaleźć i dlaczego wspominamy je z wielkim sentymentem. Nie zabraknie też emocji, bo opowiemy o wypadku na skuterze. Z tej strony Jaszczur Podróżnik – zapraszamy Was dzisiaj do Kanchanaburi – mało popularnej perełki Tajlandii.
Szalony dojazd do Kanchanaburi
Nasz dzień zaczyna się w Bangkoku około 6 rano. Wstajemy skoro świt i kierujemy się na stacje kolejowa ThonBuri. Żeby się do niej dostać czeka nas podróż promem na druga stronę rzeki. Tutaj można zderzyć się z tajska codziennością i pobyć wśród ludzi zmierzających do pracy lub swoich obowiązków. Sama stacja też jest ciekawym widokiem.
Nie znajdziemy tu luksusów – wręcz przeciwnie – schodzimy do poziomu budżetowych miejsc, wyborów i wojaży. Mijamy wiekowe pociągi, które pokryte są rdzą od góry do dołu i docieramy do okienka, żeby kupić bilet. Mamy jeszcze czas na śniadanie – Łukasz decyduje się na podejrzaną zupę lub coś w rodzaju ryżowej owsianki i w ostatnim momencie zapobiega dodania do niej surowego jajka. Przyjeżdża nasz pociąg, a bardziej coś co już dawno wyzionęło ducha – ahoj przygodo!
Wnętrze wagonu zbite jest z drewna i na takich też siedzeniach przyjdzie nam jechać całą drogę. Na uwagę zasługuje także klimatyzacja, która składa się z obrotowych wiatraków rozmieszczonych na suficie. To rozwiązanie znamy już z autobusów. Łazienkę zastępuje dziura w podłodze. W trakcie podróży przez wagony przechodzą tajki sprzedające przekąski – można więc śmiało powiedzieć, że każdy jedzie w wagonie barowym 😀
Trasa prowadzi przez obrzeża Bangkoku – tutaj można dostrzec skrajną biedę (nie licząc pickupa na każdym podwórku). Następnie czekają na nas widoki na pola, uprawy, palmy, drzewa bananowców i małe gospodarstwa. Okna przeważnie pozbawione są szyb więc niech nie zdziwią Was dziury w ścianach pociągu. Są też plusy tego rozwiązania, czyli ciepły tajski wiaterek. Nie ma się co cieszyć – gratis dostaniemy tony piasku lecącego do naszych oczu. Pociąg mija różne krzaki, słupy i zabudowania dosłownie na milimetry – nie radzimy więc wystawiać rąk, a tym bardziej głowy 😀
Po trzech godzinach docieramy na miejsce. Od razu kierujemy się do wcześniej upatrzonej wypożyczalni skuterów, choć kierowca tuktuka ewidentnie chciał żebyśmy wybrali inną. Zapewne dostałby za to prowizję. Nazwę wypożyczalni znajdziecie w poradniku dotyczącym ruchu drogowego w Tajlandii. Bierzemy maszyny i lecimy do hotelu.
Nasz kolejny nocleg znajduje się na rzece Kwai. Wybraliśmy VN GuestHouse czyli pływający domek podzielony na pokoje. Udało nam się upolować ten od strony rzeki. Warunki? Skromne, lecz wystarczające. Nie licząc nie zamykających się drzwi do łazienki 😀 no ale, w końcu jaszczury mają tytuł inżyniera.
Wat Ban Tham – daj się pożreć!
Czas zacząć przygodę – pierwsze miejsce, do którego się udajemy to Wat Ban Tham – mało popularna, wyryta w skale świątynia o nietuzinkowym wyglądzie. Norbert wyhaczył ją na jakimś zagranicznym blogu i okazało się, że znajduje się właśnie w Kanchanaburi. Dziwimy się, że to miejsce przyciąga tak mało osób, może dlatego, że trzeba do niego dojechać kilkadziesiąt kilometrów. Zarówno z bliska jak i daleka świątynia wywołuje efekt WOW. Zanim do niej wejdziemy musimy pokonać schody przypominające język smoka. Następnie wchodzimy w jego paszczę i dalej pniemy się ku górze. Po przejściu przełyku wypełnionego malowidłami docieramy do jaskini, w której znajduje się właściwa część świątyni.
Historia tego miejsca związana jest z tragicznymi wydarzeniami sprzed wieków. Wierzy się, że w środku znajduje się duch zmarłej żony gubernatora, która umarła podczas ciąży. Aktualnie Tajowie uważają, że może on zapewnić potomstwo i zwalczyć niepłodność u kobiet. Gdy opuszczaliśmy świątynie wpadliśmy na kolejne schody, które prowadziły jeszcze wyżej. Pomimo względnego zakazu i wątpliwej konstrukcji postanowiliśmy sprawdzić co jest dalej 😀 Ahoj przygodo! uważajcie – to naprawdę ciężka trasa po stromych, skalistych schodach! Na szczycie czeka nas jednak tylko pagoda. Plusem są piękne widoki. Nie róbcie tego tak jak my, czyli bez wody i nakrycia głowy 😀
Wat Tham Suea – ogromny posąg Buddy
Kilka kilometrów dalej znajduje się świątynia Wat Tham Suea, nazywana inaczej Tiger Cave Temple. Na szczęście nie ma ona związku z niewolą tygrysów. To miejsce możemy często znaleźć na materiałach promocyjnych lub w filmach o Tajlandii. Widok z daleka już robi ogromne wrażenie. Budowla umieszczona jest na jedynym wzniesieniu wśród otaczających ją płaskich terenów.
Na terenie świątyni czeka na nas naprawdę ogromny posąg Buddy, a także pomniejsze kapliczki z masą rzeźb i figurek. Całość położona jest w otoczeniu farm i upraw. Widoki na okolicę są cudowne! Przygotujcie się jednak najpierw na kolejną porcje schodów 😀
Giant Rain Tree – olbrzymie drzewo deszczowe
Wskakujemy na skutery i kierujemy się do kolejnej atrakcji – jest nią olbrzymie drzewo deszczowe! Takiego okazu nie widzieliśmy jeszcze w swoim życiu! Jego wysokość nie robi wrażenia, za to rozpiętość bije rekordy! Jeśli macie chwilę, aby odpocząć chociaż chwilę w jego cieniu – to idealne miejsce. Zwłaszcza jeśli traficie na brak turystów. Uważajcie jednak na spadające z drzewa węże 😀
Sai Yok Noi – rodzinny wodospad
Przed nami kolejne kilometry i kolejne niezwykłe miejsce. Gdyby nie skutery na pewno nie udałoby nam się zrobić takiej objazdówki. Docieramy do wodospadu Sai Yok Noi, jest on oddalony od Kanchanaburi około 100 kilometrów. Po drugiej stronie ulicy znajduje się parking, a także sklepiki i małe knajpy. To dobre miejsce na obiad lub przekąskę, zwłaszcza, że nie uświadczymy tutaj miejskich cen. Dania obiadowe są naprawdę tanie i dobre. Sai Yok Noi to miejsce, gdzie Tajowie spędzają popołudnia. Na pewno miniemy tutaj liczne pikniki, a także masę dzieci, które skaczą do wody lub zjeżdżają po wyślizganych kamieniach.
Największą frajdą jest możliwość wejścia pod samiutki wodospad i poczuć opadającą na nas wodę! Można skorzystać ze schodów lub wybrać tryb zdobywcy jak Norbert 😀 Uważajcie jednak na dno – lepiej mieć na sobie budy do wody! 😀
Gdy zmierzaliśmy do pobliskich szatni okazało się, że Łukasz zostawił buty na parkingu! Wróciliśmy tam co sił jednak po butach nie było już śladu! Okazało się jednak, że miłe panie ze sklepików schowały je za ladą z nadzieją, że Łukasz zorientuje się, że czegoś mu brakuje. Wramach podziękowania Łuki skusił się na bliżej niezidentyfikowaną przekąskę. Popełnił jednak duży błąd jedząc ją w obecności sprzedającej pani 😀 domyślcie się dlaczego! 😀
Nocny market w Kanchanaburi
Czas wracać do miasta. Myślicie, że to koniec wrażeń na dziś? Nic bardziej mylnego! Pokonujemy kolejne dziesiątki kilometrów i nocną porą docieramy do Kanchanaburi. Zostawiamy skutery i kierujemy się na nocny market niedaleko naszego hotelu i stacji kolejowej. Nie spodziewaliśmy się, że stanie się on miejscem, które będziemy wspominać chyba najmilej z całego wyjazdu. Pyszne, tanie jedzenie, setki smakołyków do spróbowania, cała masa stoisk z różnymi napojami i przekąskami, przyjazna atmosfera i mili, uśmiechnięci ludzie – tak można opisać go jednym zdaniem. Jest to miejsce na idealne zakończenie dnia. Mamy wrażenie, że na tym markecie zostawiliśmy część duszy. Jeśli chcecie spróbować lokalnych przysmaków, kupić pamiątkę lub pójść na masaż wieczorną porą – wszystko znajdziecie właśnie tutaj. Na mapie znajdziecie je pod nazwą JJ Night Market.
Wypadek na skuterze w Tajlandii
Wstaje nowy dzień – zaczynamy go pysznym śniadaniem w naszym hotelu. Na Norberta naleśnika czaił się kolega jaszczur biegający po stole. Podczas wczorajszych wypraw Łukasz porwał swoją nerkę jednak miła pani z obsługi zaproponowała, że ją zaszyje. Ahh, gdyby wszyscy byli tak życzliwi – zwłaszcza u nas w kraju. Nasz plan na ten dzień obejmował wyprawę do Parku Narodowego Erawan i wspinaczkę w górę wodospadu. Jeszcze nie wiedzieliśmy co się kroi!
Wsiadamy na skutery i szybkim tempem pokonujemy połowę trasy. Zdążyliśmy już trochę przyzwyczaić się do jednośladów, które miały odegrać bardzo ważną rolę podczas całej wyprawy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Norbert ostatni raz jeździł skuterem w liceum. Jak czas pokazał poczuł się chyba trochę zbyt pewnie 😀 Zakręt, piasek i cyk, stan tajskich nawierzchni sprawdzony na własnej skórze 😀 Łukasz nieźle się zdziwił, gdy nagle zabrakło pomarańczowego skuter w lusterku. Chwilę po wywrotce zatrzymał się obok nas losowy samochód, a kierowca zaczął bez słowa opatrywać Norberta, który w pośpiechu działał samodzielnie z pierwszą pomocą. Jak się okazało kawałek dalej znajdowała się mała przychodnia. Nikt nie mówił tam po angielsku i nawet nie patrzono na ubezpieczenie – bez słowa zaczęto smarować jodyną. Nie opatrzono jednak wszystkich ran. Zrobił to Łukasz na parkingu pod 7eleven – ahoj przygodo! Chłopaki nie płaczą, jedziemy dalej 😀 Mimo poobdzieranych dłoni, barku, łokcia i zbitej nogi! Całe zdarzenie opisaliśmy w osobnym artykule.
Park Narodowy Erawan – turkusowe wodospady
Docieramy do wodospadów. Trasa rozpoczyna się małym zbiornikiem wodnym z piękną, lazurową wodą. Wszyscy korzystają z okazji i wskakują do środka, uciekając od ryb, które podgryzają, gdy ktoś stoi w miejscu – bardziej śmiali wchodzą w głąb wodospadu do wyrytej przez wodę jaskini – niczym w Indiana Jones :D. Wszyscy – oczywiście oprócz Norberta, który dostał zakaz kąpieli na tydzień! O ironio 😀
Łukasz czynił jaszczurowe honory. Zaczynamy naszą wspinaczkę. Droga początkowo jest prosta – schody, kamienie, nic szczególnego. Jeśli traficie na bardziej deszczową porę możecie się jednak spodziewać, że po całej trasie będzie spływała woda co utrudni wspinaczkę. Całość podzielona jest na 7 poziomów, a na każdym z nich znajduje się stopień wodospadu.
Im wyżej będziemy się kierować tym droga będzie stawała się trudniejsza ale także piękniejsza. Dodatkowo będzie coraz mniej turystów. Korzenie, głazy, kładki, błoto, drabinki, czyli to co jaszczury lubią najbardziej! Zwłaszcza ze zdartymi rękami! Wszystko jednak rekompensowane jest dzięki pięknu wodospadów i przyrody. Krystalicznie czysta woda, olbrzymia ilość rybek, piękna zieleń i przyjemne powietrze. Szczegółową relację z wodospadów, a także kompletny poradnik z cenami i detalami znajdziecie na blogu!
Czas wracać – jemy szybki obiad, żegnamy się z przebiegającą obok nas rodziną dzików i ruszamy do Kanchanaburi. Po drodze wymyślamy co zrobić ze skrzywionym kołem w skuterze. Po raz kolejny przyszła z pomocą życzliwość Tajów. Wjechaliśmy na czyjąś posesję z prośbą o pożyczenie na chwilę klucza. W rezultacie skończyło się na prostowaniu koła z połową tajskiej rodziny i o dziwo udało się! 😀
Wróciliśmy do miasta i bez problemu oddaliśmy skutery! Wtedy z Norberta zaczął schodzić podwyższony poziom adrenaliny i… czekała nas wizyta w szpitalu. Jak na złość nie mogliśmy znaleźć żadnego tuktuka, gdy normalnie jeżdżą ich dziesiątki. Pomógł nam przechodzący obok policjant, który zgarnął pierwszego-lepszego Taja z pobliskiego stoiska i w jednym momencie przekwalifikował go na tuktukarza 😀 jak się później okazało normalnie zajmował się on sprzątaniem na markecie.
Dotarliśmy do szpitala, niestety nasza wizyta szybko się skończyła, nie obsługiwano tam turystów. Udało nam się dotrzeć do kolejnego! Jego nazwa to Thanakan Hospital. Tutaj już był progres – choć komunikację utrudniał fakt, że nikt nie mówił po angielsku, nie licząc sprzątaczki. Ostatecznie Norbert trafił na wywiad, opatrzenie ran i dostał pudełko leków…, a także kolejny zakaz kąpieli! Wyobraźcie sobie jego smutek biorąc pod uwagę, że za parę dni będziemy na rajskiej wyspie! Musimy tutaj wspomnieć ubezpieczeniu, o którym pisaliśmy w naszym poradniku o przygotowaniu do podróży. Pakiet PZU Wojażer sprawdził się bezbłędnie!
Wszelkie smutki i bóle wynagrodził kolejny pobyt na nocnym markecie. Nic tak nie poprawia humoru jak pyszne jedzenie 😀 Nie tracimy humoru, ładujemy baterie i szykujemy się na kolejne przygody! Następny dzień szykuje się równie szalenie! Dotrzemy do miasta małp, a także przeżyjemy tajskie zaloty 😀 Ahoj przygodo!