Sticky Waterfalls – klejące się wodospady w Tajlandii
Artykuł w skrócie:
- Mickey House – tani hotelik w samym centrum Chiang Mai
- Dojazd do Sticky Waterfall w Chiang Mai
- Sticky Waterfalls czyli wodospady klejące się do stóp
- Chet Si Fountain
- Nocne markety w Chiang Mai
Po niespełna kilku godzinach spędzonych w pełnym smaczków Chiang Rai udajemy się na dworzec i ostatnim możliwym autobusem jedziemy w kierunku Chiang Mai. Jak to w Tajlandii bywa, nie można ufać rozkładom… Nasz autobus zamiast 3 godzin, jechał godzin 5!
W końcu docieramy i udajemy się do zaklepanego wcześniej noclegu Mickey House, w którym Łukasz miał już przyjemność nocować rok wcześniej (po znajomości dostaliśmy również nieco rabatu). Jak przystało na backpackerskie klimaty i budżetowe podróżowanie nasz pokój jest skromny i tani – materac na podłodze + klimatyzacja i mały stolik z lustrem 😀 Łazienka była wspólna na całe piętro (czyli na 3 pokoje) i wbrew naszym obawom nigdy nie była zajęta kiedy jej potrzebowaliśmy!
Mickey House – tani hotelik w samym centrum Chiang Mai
Mickey House położone jest przysłowiowy „rzut beretem” od turystycznego centrum Chiang Mai, czyli od murów starego miasta. Wystarczy przejść na drugą stronę ulicy i voilà! Jesteśmy 😀 Dużym plusem dla nas było to, że akurat przy naszej bramie do starego miasta codziennie wieczorem rozstawiał się tradycyjny Tajski street food! I to nie byle jaki, bo z obłędnie niskimi cenami jedzonka 😀 Możecie znaleźć to miejsce pod nazwą Chiang Mai Gate Market. Jako, że było już późno i ciemno, nie zostało nam nic innego jak napełnienie brzuszków tajskimi smakołykami i zalanie wszystkiego szejkiem z mango i melona, a następnie udanie się na zasłużony odpoczynek ☺
Dojazd do Sticky Waterfall w Chiang Mai
Wstaje nowy dzień! Ahoj przygodo! Jak zwykle na początek polujemy na najlepszy środek transportu w Tajlandii, czyli skuter. Nieco wcześniej poszperaliśmy trochę w mapach Google, poczytaliśmy opinie, odwiedziliśmy kilka blogów i wybór padł na położoną niedaleko nas wypożyczalnię o nazwie Bamboo Bikes Chiang Mai. Wzięliśmy oczywiście sprawdzoną wcześniej w boju Hondę Click 125cc, która całe szczęście nie była zrobiona z bambusa 😀 Udało nam się dorwać nieco już wysłużony ale nowy model (Czasem otarcia są na Waszą korzyść – gdy otrzecie o coś skuter to ciężko wyłapać nowe zadrapania – nie zrażajcie się więc takimi maszynami. Najważniejsze, że stan techniczny jest pico bello.)
Na 29 września zaplanowaliśmy wycieczkę do Sticky Waterfall (Namtok Bua Tong) – czyli kompleksu wodospadów, których podłoże w postaci chropowatego wapienia pozwala na wspinaczkę w górę rwącej wody! Jest to naturalna atrakcja dla dorosłych, jak i dzieci, wymagająca od nas nieco wysiłku fizycznego – super sprawa. Można dosłownie wchodzić po “klejących się” do nóg kamieniach w górę wodospadu! 😀 Oprócz tego na terenie parku znajduje się Chet Si Fountain… małe wodne oczko z hiper ultra czystą wodą wydobywającą się z głębi ziemi. Mając koc, znajdzie się również miejsce na leniuchowanie, piknik i odpoczynek ☺Tak też robią Tajowie, którzy zjeżdżają się tutaj całymi rodzinami.
Zacznijmy jednak od początku – wklepujemy nazwę w Google, odpalamy mapę i ruszamy zaznaczoną trasą:
Jako iż w kolejnych dniach i tak będziemy jechać kawałek drogą 107, postanawiamy urozmaicić sobie trochę podróżowanie i wybieramy trasę 1260, aby następnie odbić na 1001. Łukasz siada za stery naszego rumaka i ruszamy. Ruch w Chiang Mai z perspektywy 3-ciej osoby to istne szaleństwo jednak włączając się do parady wszystko gra jak najlepsza symfonia. Zalecamy jednak mieć już jakieś obeznanie w jeździe skuterem po Tajlandii – zachęcamy do przeczytania osobnego artykułu o ruchu drogowym. Dodatkowo Chiang Mai to miejsce wzmożonych kontroli policji – jeśli więc nie macie prawka to prawdopodobnie dostaniecie mandat. Urządzane są tutaj łapanki na turystów, którzy zatrzymywani są wręcz hurtowo. Dlatego w naszym przypadku wzięliśmy jeden skuter, a za kierownicą był Łukasz posiadający uprawnienia.
Po opuszczeniu miasta, trzymamy się blisko lewej krawędzi drogi i spokojnie zmierzamy do celu. Po wjeździe na drogę 1001 ruch znacząco się uspokaja i kolejne kilometry pokonujemy już bez jakiegokolwiek lęku czy strachu. Po drodze mijamy kilka tabliczek prowadzących na gorące źródła i inne wodospady – niestety nasz grafik jest zbyt napięty, a dzień zbyt krótki na zaliczenie tego wszystkiego, jednak zostawiamy tutaj informację dla osób które planują zagospodarować w Chiang Mai nieco więcej czasu. Zanim osiągnęliśmy cel, zatrzymaliśmy się bardzo głodni w podejrzanym gospodarstwie i na znaki/migi/angielski/polski i tajski zamówiliśmy coś do jedzenia. Mimo, że Google pokazuje godzinę drogi, dotarcie do wodospadów zajmie Wam około 2 – nie zalecamy się śpieszyć bo nawet wprawiony motocyklista może przejechać się na swoich umiejętnościach. Mimo iż drogi w Tajlandii są dosyć dobrej jakości, to są pełne nieprzewidywalnych zagrożeń typu piasek, niewidoczne podbicia, ostre zakręty i dzicy kierowcy (inaczej – oni są ostrożni ale ich styl jazdy mocno odbiega od znanego nam z Europy).
Do Sticky Waterfalls można się dostać również autobusem lub zorganizowaną wycieczką, jednak to nie to samo – lepiej mieć pełen luz i nie patrzeć na zegarek!
Sticky Waterfalls czyli wodospady klejące się do stóp
Na miejscu czeka nas darmowy parking i… również darmowe wejście. Pierwsze wrażenie – wow! Widać że to miejsce jest pielęgnowane – trawa zielona i przystrzyżona, parking zamieciony, brak śmieci, a woda w oczku dla rybek czysta. Na miejscu dostępne są ławki i stoliki do piknikowania oraz czyste łazienki. Wszelkie barierki i wspomagacze ładnie pomalowane i stabilnie zamocowane, uśmiechnięty i przyjazny personel oraz radośni ludzie wokół – czego chcieć więcej?! 🙂
Z oddali słychać śmiech i krzyki dzieci, widać wypoczywające osoby i… czubek największego wodospadu… Powoli zbliżamy się aby zobaczyć co nas czeka, a czekała nie mała wspinaczka! Wodospad jest o wiele większy i bardziej stromy niż na zdjęciach – Jaszczury lubią to. Ponadto jest unikalny – skały po których spływa woda są koloru beżowego i nie są pokryte planktonem, algami, czy innymi zielonymi nalotami, a dodatkowo wyglądają jak… bąbelki albo gąbka! 😀
Szybko się przebieramy w kąpielówki i rozpoczynamy wspinaczkę – do wyboru jest kilka tras o różnym poziomie trudności. Oczywiście zaczynamy od „najcięższego”! Niemal cała powierzchnia pod naszymi stopami jest chropowata niczym stwardniała gąbka do kąpieli, a woda przyjemnie chłodna. Dodatkowo dociera tu naprawdę dużo słońca, a my sami otoczeni jesteśmy bujną, zieloną roślinnością. Im dalej idziemy tym robi się coraz bardziej stromo i miejscami można się poślizgnąć. Pojawiają się również pomocnicze liny. Na końcowym odcinku trasy jest już naprawdę ślisko, wejście bez pomocy lin jest dosyć ciężkie ale nie niemożliwe – należy zachować tutaj ostrożność aby reszty dni nie spędzić w szpitalu 😀 Oczywiście, troszkę przesadzamy, jednak warto tak czy siak zachować zdrowy rozsądek i nie robić niepoważnych rzeczy – na przykład trzymać kamery w zębach jak Łukasz 😛
Szybciutko przechodzimy łatwiejsze szlaki i postanawiamy odkryć co kryje się jeszcze niżej. Widzimy że wokół płytkiego koryta rzeki pojawiają się w oddali barierki i przechadzają się tam pojedyncze osoby. Hej przygodo, Jaszczur eksplorator! Barierki prowadzą w dół wodospadu jednak chropowaty wapień pod nogami zapewnia przyczepność. Gdy kończą się podpory zaczyna się kolejny bardzo stromy wodospad w górę i kawałek dalej kolejny teren do odkrycia ale o nim za chwilę…
Mimo tabliczki o niebezpieczeństwie jako jedyni postanawiamy ostrożnie wdrapać się na tyle, na ile czujemy się „pewnie”. Okazuje się, że pod nogami w całości znajduje się chropowaty wapień – łuhuuu! Krok po kroczku wspinamy się ku górze, robimy kilka ujęć, siadamy i opieramy się na strumieniu rześkiej wody. Tutaj można dosłownie położyć się na kamieniach i pozwolić wodospadowi na chłodzenie nas swoim strumieniem! Ostrzeżenie od nas – momentami jest naprawdę stromo, jeśli wcześniej nie czuliście się pewnie, odradzamy wchodzenie na tą kaskadę.
Dalej znajduje się już bardzo mały wodospad, raczej nie do wspinania… kończy on wszystkie powyższe wodospady, a woda wpływa do płynącej tutaj małej rzeczki. Po jej drugiej stronie, w gąszczu, znajduje się wydeptana w błocie droga i znak chwilowego zakazu wejścia 🙁 całość otoczono dodatkowo taśmą. Bardzo kusiło nas aby tam wejść ale no trudno… W Internecie było praktycznie zero informacji o tym co może być dalej, więc jeśli ktoś z Was wie, dokąd prowadzi tajemnicza ścieżka, dajcie nam proszę znać – z góry dziękujemy.
Chet Si Fountain
Na samej górze, tuż przy parkingu pominęliśmy jeszcze jeden szlak. Wdrapujemy się więc znowu do góry, przebieramy w suche ubrania i idziemy zobaczyć dokąd prowadzi. Okazuje się, że to droga do oczka z krystalicznie czystą i błękitną wodą wypływającą z wnętrza ziemi, która to zasila wodospady! Niby nic szczególnego, bo jest to tylko małe oczko ale będąc na miejscu i tak warto przejść się te kilkadziesiąt metrów i zobaczyć to z bliska jako ciekawostkę. To miejsce według legendy nazywane jest Chet Si Fountain. Historię całego obiektu i genezę jego nazwy można przeczytać na tabliczce – jest ona spisana łamanym angielskim.
Dlaczego wodospad jest sticky a nie slippy? Ciepłe źródło, z którego wypływa woda zasilająca wodospad jest bardzo bogate w minerały węglanowe – kalcyt i aragonit. W trakcie wypływu wody ze źródła, dochodzi do ucieczki dwutlenku węgla, a z wody, która się schładza wytrącają się minerały węglanowe. Minerały wydobywające się ze źródła osiadają na skałach, tworząc chropowatą strukturę i bąbelkowe formy. Płynąca woda, cały czas tworzy kolejne warstwy minerałów i nacieków.
Na miejscu jest kilka tabliczek ostrzegających przed wężami… My żadnego na szczęście nie spotkaliśmy.
Nocne markety w Chiang Mai
Zobaczyliśmy już wszystko, wypluskaliśmy się w ociekającej z wodospadów wodzie, weszliśmy na każdy ze „szlaków”, a na niektóre nawet i po kilka razy – czas zatem wracać. Po powrocie udajemy się na jeden z nocnych marketów o nazwie Chiang Mai Night Bazar – przeglądamy, oglądamy, przypatrujemy się „nocnemu życiu” i podziwiamy pana który własnoręcznie wykonuje przepiękne mydełka o bardzo skomplikowanych kształtach kwiatów (jeszcze do niego wrócimy). Takich mydełek jest cała masa w Tajlandii jednak rzadko można znaleźć kogoś kto robi je na żywo! Obiekt jest naprawdę spory – znajdziecie tutaj praktycznie wszystko, od ciuchów po jedzenie, przez wszelkiej maści gadżety, mydełka, kosmetyki i tak zwane duperele.
Kawałek dalej znajduje się także ogromny food hall o nazwie Kalare Night Bazar – możecie tutaj znaleźć masę pysznego jedzenia i to nie tylko tajskiego, jeśli już Wam się przejadły pad thaie 😀 Norbert dla odmiany zamówił pizzę! Ogółem cała ta ulica jest przepełniona nocnymi bazarami, straganami i street foodem. Można tutaj stracić fortunę!
W kolejnym dniu planujemy zaliczyć pętlę motocyklową Samoeng Loop, trzeba się więc wyspać, a szkoda, bo chętnie byśmy zgubili się w uliczkach Chiang Mai ☺ Do zobaczenia w kolejnym artykule! Ahoj przygodo!